czwartek, 29 września 2016

Od jeżdżenia do jedzenia. Od "palcem po mapie" do "talerzem po mapie" - o jednej z odsłon gastroturystyki

Gastroturystyka to idealna forma dla kogoś, kto lubi podróżowanie, jedzenie i… poznawanie kultur. Nie bez kozery badacze kultury uważają, że jedzenie, posiłek, konsumpcja to swoiste teksty kultury. Wszak jedzenie zawsze coś komunikuje.[1] Co? To odpowiedź na osobne i długie rozważania. Sama turystyka kulinarna wiąże się z turystyką kulturową. Niezależnie od tego, czy zostanie zdefiniowana jako podróż w celu poszukiwania nowych smaków, czy takie poznawanie potraw i napojów zostanie uzupełnione o zaznajomienie się z regionalną tradycją, kulturą lub naturą danego rejonu[2], zazwyczaj będzie łączyć się z ruszeniem w drogę (choćby bliską) i jedzeniem. Gastroturystyka może wiązać się z odwiedzaniem restauracji w miejscowości, które zamieszkujemy[3]. A dzięki temu poznajemy smaki różnych kultur świata, czy też lokalne, regionalne. Jednak turystyka kulinarna łączy się również z eksploracją przestrzeni wiejskich, specjalizujących się w wytwarzaniu konkretnych produktów spożywczych (na przykład sękacz na Podlasiu, wino w województwie lubuskim, żurek na Kujawach) lub znanych ze swoistych im tradycji kulinarnych[4]. Bywa, że doświadczenie gastroturystyczne ma związek z festiwalami kulinarnymi, upowszechniającymi kulturę danego państwa lub regionu. Takie wydarzenia łączą tradycję i współczesność, opierając się na wartościach lokalnych i perspektywie globalnej[5]. Doświadczenie turystyki kulinarnej może się też wiązać z nabywaniem w podróży przypraw, dżemów, kremów, słodyczy, serów, win, herbat, kaw i innych lokalnych rarytasów typowych dla danego kraju czy regionu. A bywa, że łączy się z warsztatami kulinarnymi.
I właśnie takim przejawem turystyki kulinarnej wydają się być działania prowadzone przez Menora InfoPunkt, gdzie oprócz edukacyjnych spotkań kulinarnych mieści się... punkt informacji o żydowskiej Warszawie, a więc niejako tzw. informacja turystyczna, tyle że wyspecjalizowana. A jeśli już tam zajrzymy, by otrzymać mapę żydowskiej Warszawy, uzyskać radę, co zobaczyć lub by zapisać się na wycieczkę po mieście, to warto zwrócić uwagę, że na półkach Menory InfoPunktu stoją książki o kuchni żydowskiej, które można przejrzeć.
Tydzień temu odbył się tam projekt Talerzem po mapie. Różne odcienie kuchni żydowskiej (a to tylko jedno z ich działań kulinarnych). Miałam przyjemność uczestniczyć w rozpoczęciu tego wydarzenia, którego sama nazwa, będąca parafrazą powiedzenia „Palcem po mapie”, uczyniła jego uczestników poniekąd turystami/podróżnikami. Zresztą założeniem tego projektu było odbycie podróży kulinarnej poprzez opowieści mistrzów kuchni i przygotowywanie wspólnie z nimi dań. Dzięki temu można było „zwiedzić” Bliski Wschód, w tym Izrael i sprawdzić, co dzieje się w tamtejszej kuchni, Europę Środkową, a zwłaszcza Polskę, oraz Europę Zachodnią. Poprzez to doświadczenie turystyki kulinarnej uczestnicy projektu dowiedzieli się o wpływach żydowskiej tradycji na smaki i kulinarne inspiracje w poszczególnych miejscach i vice versa. Miałam okazję przemierzyć trochę kilometrów w kuchni z Michelem Moranem. Dzięki temu dowiedziałam się co nieco o kuchni Francji i Żydów sefardyjskich. Wspólnie ze wszystkimi uczestnikami warsztatu przygotowałam danie z bakłażana, pomidorów i dorady (muszę się przyznać – nigdy wcześniej tej ryby, żyjącej w Oceanie Atlantyckim i Morzu Śródziemnym, nie przyrządzałam). A jako że kuchnia żydowska powstała w diasporze, a z nią łączy się rozproszenie i wędrówka, to od czasu do czasu mistrz kuchni i warsztatowicze-„podróżnicy” kulinarni, w tym autorka „Podróży między wierszami”, udawali się na moment także w inne rejony. Co więcej, wyszłam stamtąd z przekonaniem Michela Morana, że najważniejsza w kuchni jest filozofia.
W tym miejscu dodam, że pozostali udali się na „wycieczkę” do Austrii. Przewodniczką grupy poruszającej się w obszarze kuchni Żydów austriackich była Malka Kafka. Niektórzy warsztatowicze-„podróżnicy” kulinarni „zawędrowali” na Bliski Wschód. Poprowadziła ich tam Samar Khanafer, pół-Polka, pół-Libanka. Ta grupa poznała smaki arabskie i izraelskie. Część „turystów” kulinarnych znalazła się w przestrzeni kuchni aszkanezyjskiej. Ich przewodniczką była Dominika Wójciak. Wspomnienie jeżdżenia „talerzem po mapie” podsumuję jej słowami: „Każda kuchnia opowiada historię, a kuchnia żydowska łączy historię milionów ludzi od tysiącleci wędrujących po całym świecie. Czerpie z kuchni wielu regionów dojrzewając przez tysiąclecia”.
Jak widać miejską turystykę kulinarną można uprawiać, nie tylko zaglądając do restauracji, a w tym przypadku mogłyby być to warszawskie lokale specjalizujące się w kuchniach: izraelskiej, żydowskiej, francuskiej, austriackiej, libańskiej, czy też arabskiej; można się zapisać bowiem na warsztat gastroturystyczny. 
Czy warto brać udział w takich wydarzeniach jak Talerzem po mapie…? Moim skromnym zdaniem, oczywiście, że tak. Po pierwsze, mamy wówczas okazję przebywać przez kilka godzin w towarzystwie ciekawych, pełnych pasji ludzi – i można to powiedzieć zarówno o prowadzących, jak i o uczestnikach. A zauważmy, że wielu wskazuje, że w doświadczeniu turystycznym/podróżniczym istotne jest spotkanie z człowiekiem. Po drugie, nie tylko poznajemy przepisy i podróżujemy w przestrzeni (nawet jeśli tylko „talerzem po mapie”), ale także i w czasie, gdyż niektóre dania są naznaczone historią, łączą przeszłość i teraźniejszość. Po trzecie, doświadczamy smaków potraw i poznajemy ich szerszy kontekst kulturowy. Po czwarte, taki warsztat może być dobrą rozrywką, zabawą (choć faktycznie jest nauką poprzez zabawę). A! I mogę dodać, że każdy uczestnik podróży, w której uczestniczyłam, dorzucił do przygotowywanej potrawy, oprócz szczypty przypraw, uśmiech.


Od lewej: okno Menory Info-Punktu od strony Placu Grzybowskiego 2;
półka z książkami, w tym kucharskimi, we wnętrzu Menory.

Michel Moran, mistrz kulinarny, i uczestnicy warsztatów działają w kuchni
w ramach projektu "Talerzem po mapie...". 

Uczestnicy warsztatów z Michelem Moranem działają w kuchni. 

Dorada.

Mistrz kuchni opowiada o jedzeniu, a bakłażany w pomidorach i pulpety z dorady
 leżą na talerzach. Już niedługo nastąpi ich konsumpcja...

Część druga otwarcia projektu "Talerzem po mapie...".
Rozmowa Michela Morana z uczestnikami spotkania o kuchniach żydowskiej, francuskiej i nie tylko o tym.

Część druga otwarcia projektu "Talerzem po mapie...". Uczestnicy spotkania-rozmowy Michelem Moranem mogli się poczęstować takimi oto rarytasami.


sobota, 24 września 2016

Bochnia

Wizyta w Bochni nie była zaplanowana. Miałam się znaleźć wraz z towarzyszem podróży w Lanckoronie. Na marginesie, to już drugi raz, kiedy przypadek sprawił, że ostatecznie nie dotarłam do tej malowniczej wsi, zwanej niekiedy miastem aniołów – miejsca, które przyciągało artystów. Mam nadzieję, że do trzech razy sztuka… Tym razem być może zbyt wolno jedliśmy śniadanie, a może nikt dokładnie nie sprawdził sobotniego rozkładu jazdy autobusów… Nieważne, stało się. C’est la vie. "Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło". Dość spontanicznie postanowiliśmy, że obieramy kierunek – Bochnia. I…
I tak oto znaleźliśmy się w mieście soli i… debiutu na scenie Heleny Modrzejwskiej. Późniejszej wielkiej aktorki teatru polskiego. Na scenach zagranicznych znanej jako Modjeska. W Bochni Modrzejewska znalazła się za sprawą Gustawa Zimajera, jej ówczesnego partnera. Zakłada się, że scena, będąca jej miejscem debiutu, sytuowała się w okolicy ulicy Szewskiej. Współcześnie wydarzenie to zostało upamiętnione na tablicy, znajdującej się na jednej ze ścian… Galerii Bocheńskiej, stojącej mniej więcej w miejscu, gdzie kiedyś mieściła się kamienica, w której amatorski zespół teatralny prawdopodobnie w lipcu 1861 roku dał pokaz Białej kamelii. W przedstawieniu tym Modrzejewska wcieliła się w rolę Hortensji. Prawdę mówiąc, wyparłam z pamięci to wydarzenie z życia tej aktorki. O wiele lepiej pamiętam, co działo się w jej życiu w Warszawie czy Krakowie. Toteż w momencie, gdy zobaczyłam tę tablicę na jednym z bocheńskich budynków, niezmiernie się uradowałam i zapewne stałabym dłużej w miejscu, gdzie wisiała ta płyta upamiętniająca, rozmyślając o Modrzejewskiej na bocheńskiej ulicy, gdyby towarzysz podróży mnie nie popędził.

Tablica upamiętniająca debiut Heleny Modrzejewskiej w Bochni.

Helena Modrzejewska, kilka lat po debiucie, w sztuce
Sabaudka, czyli błogosławieństwo matki Dennery'ego i Lemoine'a, 1866,
źródło fotografii: Polona.
Nim przejdę do dalszego opisu trasy, na moment się zatrzymam i zachęcę do wirtualnego spaceru po galerii Helena Modrzejewska Chłapowska – Madame Modjeska, Countess Bozenta Google Arts & Culture.

Miasto soli
Następnie udaliśmy się do Bazyliki św. Mikołaja, która zachwyca swoim wnętrzem - przynajmniej mnie. Przyglądając się kościołowi, dostrzega się zwłaszcza wpływy stylu barokowo-rokokowego, ale niektóre jego elementy są gotyckie. Dodam, że na dziedzińcu kościoła stoi szyb Finder (widoczna na zdjęciu drewniana budowla). Określany też mianem Finderis, Findera. Sól eksploatowano poprzez ten szyb do XV wieku. W tym miejscu warto zauważyć, że taki wózek kopalniany, jaki spotkaliśmy na dziedzińcu przy Bazylice św. Mikołaja (patrz zdjęcie), można zobaczyć też w innych miejscach Bochni. Sygnalizują one, że w danym miejscu znajdował się jeden z szybów kopalni.

Fragmenty Bazyliki św. Mikołaja i szybu Finder.
Jako że jedno z nas miało szczególną chęć zjedzenie lodów, to zajrzeliśmy do cukiernio-galerii De La Luca. Niestety nie było tam tego, co chcieliśmy. A szkoda, bo to urokliwe miejsce, w którym można nabyć nie tylko wyroby cukiernicze (a co więcej, można je tam także spożyć), ale jest tam też możliwe zakupienie przedmiotów dekoracyjno-użytkowych w stylu shabby chic, skandynawskim i prowansalskim (czy też dopasowujące się do takich stylów). Niestety nie mam zdjęcia choćby wystawy tego miejsca. Jedno jest pewne, jeśli znajdę się jeszcze w Bochni (a sporo pozostało mi tam do odkrycia – między innymi Muzeum Motyli Arthropoda, szlak żydowski, czy też pozostałe trasy w kopalni), to na pewno zajrzę do De La Luca. Jednak i w tym przypadku okazało się, że: „Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”, a wyszło najlepiej. Ostatecznie trafiliśmy bowiem na lody do Cafeterii Espresso, gdzie można nabyć lody z wytwórni Loryś & Loryś. Mile mnie one zaskoczyły. Po pierwsze, kulki były prawie wielkości tych włoskich (co w Polsce jest rzadkością), a po drugie, okazało się, że można między innymi nabyć lody „Sutoris” (nazwa jednego z szybów) o smaku słono-śmietankowym. Warto ich spróbować. A poza tym doceniam fakt, że twórca tych lodów odniósł się do tego, co jest typowe dla tego miasta – do soli.

Niżej nałożona kulka lodowa jest o smaku "Sutoris". 
Posileni lodami udaliśmy się kierunku celu naszej podróży – Kopalni Soli Bochnia, wpisanej na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO (jak widać, w pewnym sensie nieplanowanie znalazłam się kolejny raz w tym roku w miejscu z tej listy). Gdy weszliśmy do kopalni, powitał nas kamień soli, a pod nim napis „Szczęść Boże”. 

Kamień soli przy wejściu do kopalni.
Łączy się to ze swoistą religijnością bocheńskich górników. Jak wiadomo, ich praca odbywała się w niezmiernie trudnych warunkach. Aby ustrzec się przed nieszczęściem, witano się pod ziemią, nawet z nieznajomymi, właśnie słowami „Szczęść Boże”. 
W kasie nabyliśmy bilety na trasę rozszerzoną o przeprawę łodzią przez komorę zalaną solanką. Jednak nie jest to jedyny możliwy szlak zwiedzania. Nie będę zdradzała wszystkich szczegółów podziemnej wycieczki, ale powiem, że warto zjechać pod bocheńską solną ziemię, choćby po to, by zobaczyć kaplicę św. Kingi. Dodam, że to chyba jedyne miejsce kultu religijnego na świecie, przez które przejeżdża kolejka. A jeśli zwiedza się kopalnię soli z dziećmi, to zapewne spodoba się im podziemna ekspozycja multimedialna, a także bardzo długa zjeżdżalnia, która służyła górnikom.