niedziela, 16 października 2016

Polsko-ukraińskie/warszawsko-żytomierskie spotkanie z kuchnią izraelską.

Wczoraj w Warszawie udałam się z Julią, którą poznałam w Żytomierzu (Ukraina), do Shipudei Berek. Było to jej pierwsze spotkanie z kuchnią izraelską, a moje... nie wiem już które. Wiem jedno, że kuchnia bliskowschodnia, w tym izraelska, jest jedną z moich ulubionych. Miałam okazję smakować jej zarówno w Izraelu, jak i w Warszawie i Krakowie.

Berek nie jest jedynym miejscem w stolicy, gdzie można skosztować izraelskich rarytasów. Prawdę mówiąc, zajrzałam do niego dopiero drugi raz. Jednak wiem, że będę tam wracać. Tak niskie statystyki odwiedzin wynikają zapewne stąd, że miejsce to działa dopiero od roku [właśnie wczoraj świętowali pierwsze urodziny!:)], co oznacza, że przez pierwsze trzy miesiące istnienia Berka przebywałam w Lublinie, a odkąd wróciłam do Warszawy, to jestem w niej tylko częściowo. Jakby nie było, już odkryłam to miejsce [lepiej późno, niż wcale!] i zaznaczyłam je na mapie moich ulubionych restauracji. Szefem kuchni w Berku jest Ofir Vidavsky, pochodzący z Tel Awiwu. Fragment jego zaproszenia na stronie restauracji brzmi: "Berek to rodzaj pocztówki z wakacji. Radość śródziemnomorskiego jedzenia i gorący klimat telawiwskich ulic, którego wspomnienie przeniesione zostało do Warszawy". Dla mnie brzmi to jak zaproszenie do podróży kulinarnej, a że mnie długo na podróże nie trzeba namawiać, a jeśli destynacją jest Izrael, to już w ogóle wiadomo, że powiem: "tak, jadę!", to na pewno skorzystam z tego zaproszenia, zwłaszcza że tymczasowo pobyt w Izraelu jest poza moim zasięgiem, więc jedyne, co mi pozostaje, to właśnie warszawsko-izraelska gastroturystyka. 

Skosztowałyśmy z Julią: shipudim, tradycyjne szaszłyki marynowane w ziołach, oliwie i przyprawach; mezze; hummus i herbatę ze świeżą miętą. Uczta była taka, że czułam, że nie będę jadła przez tydzień [choć dziś rano w okolicy śniadania zmieniłam zdanie:)].

Jako ciekawostkę dodam, że w Berku stworzono Muzeum Fermentacji, co wydaje się ciekawą inicjatywą.

W trakcie spotkania wymieniłyśmy się z Julią podarkami. Ona dostała ode mnie "Lalę" Jacka Dehnela i świecznik, ja zaś zostałam obdarowana czekoladkami, których smak można określić - wybaczcie grubiańskie stwierdzenie, ale za to prawdziwe - "niebo w gębie!". Dodam, że to jedyna książka, z którą Julia wróciła do Żytomierza (dziś jest już na Ukrainie). Dobrze, że jechała autobusem, bo gdyby leciała samolotem, toby miała spory nadbagaż (nie ma to, jak zamiłowanie do podróży i książek!). A na marginesie, czy Wy praktykujecie zwyczaj wymiany podarków w trakcie podróży?


Od lewej: mezze, pita, herbata z miętą, hummus, fragment dekoracji ściany w restauracji "Berek.

Polsko-ukraińska wymiana podarków.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz